Raz, dwa, raz, dwa, raz dwa
Kopyta rytmicznie uderzały w zmarzniętą ziemię. Chłodny i mroźny wiatr
rozwiewał grzywę i ogon, bił w pysk. Oddychałam równo i miarowo.
Rozglądałam się uważnie, wzrok przesuwałam z jednego drzewa na drugie.
Byłam cała spięta, wszystkie mięśnie były przygotowane, by nagle ruszyć
szaleńczym cwałem przed siebie, byle jak najdalej od nich. Trzask.
Dyszenie. "Mówiłem ci, żadne zwierze tu by nie doszło!" dobiega mnie
głos. Ruszam pełnym galopem przed siebie, nie dbając o to, że mogli mnie
usłyszeć. Nie odwracam sie za siebie. Biegnę i biegnę. Słyszę krzyki,
które cichną wraz z rosnącą między nami odległością. W końcu staję i
pełna nerwów patrzę za siebie. Nikogo nie widzę. Rozglądam się jeszcze
chwilę, zanim uspokajam się.
"Jeszcze chwilke, stado jest już blisko" powtarzam sobie cały
czas tą samą myśl od godziny. Jednak to wcale mnie nie pociesza, wręcz
odwrotnie. Nie poznaję terenów, a wszystko też wychodzi na to, że to nie
jest bezpieczna okolica. Znowu stres. Biorę powietrza do płuc i ruszam
niespokojnym kłusem. Przemierzam dziwaczny las, przystając za każdym
razem kiedy słyszę jakiś szelest, lub trzask złamanej gałązki. Drzewa
są pokryte ciemno - zielonym mchem, czarne i bez liści. Sam ich widok
przyprawia o dreszcze. Ich korzenie wyrastają z ziemi, łatwo się o nie
potknąć. Po jakimś czasie wychodzę z lasu. I ku mojemu zaskoczeniu,
jestem na terenie SBR. Uśmiecham się sama do siebie z ulgą. Tu jestem
bezpieczna
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz