Dzisiaj w nocy śniły mi się śmierć Twistera, Apolla, Wild oraz kilku
innych koni i chora Levata. Już dawno się z tym pogodziłam, a jednak to
do mnie wróciło.
Jest już popołudnie, a ja nadal się trzęsę. Łażę w kółko po lesie,
tupię, wzdycham... Ale to nic nie daje. Cały czas mam przed sobą całe
zdarzenie. Czy nic nie jest już w stanie mi pomóc?
Stwierdzam, że najlepiej odwiedzę Levatę. Jest już dorosła, ale
zdarzenie odbiło się na jej psychice i zdrowiu. Chcę zobaczyć, jak sobie
radzi, więc kieruję się w stronę jej jaskini. Trafiam tam bez problemu.
Klacz leży na swoim posłaniu z trawy i liści i chrząka.
- Puk, puk!
Unosi głowę i uśmiecha się na mój widok.
- Wszystko dobrze? - pytam, gdy wchodzę do środka.
- Tak, dzięki - odpowiada chrypliwym głosem.
- Lepiej niż wczoraj?
- Czy ja wiem? A z tobą? Cała się trzęsiesz...
Nie chciałam jej mówić o snach, więc skłamałam.
- Tak, chyba się przeziębiłam. Mama cię odwiedza?
- Hope, proszę. Jess odwiedza mnie bardzo często, czasami mam jej dość -
śmieje się, ale ta informacja podniosła mnie na duchu. Przynajmniej nie
jest sama. - Skoro o mamie mowa, to ma przyjść za pół godziny.
Zostaniesz?
- Nie, wybacz. Muszę już iść, tak wpadłam.
- Rozumiem...
- To... Cześć!
- Nom, pa!
Wychodzę. Już sama nie wiem, co ze sobą zrobić. Wtedy wpadam na jakiegoś konia...
(Chce ktoś skończyć?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz